część 2

12 Czerwca 2016
Marwood, Zachodnia Walia.
13:30


Krople bębniły o szyby. Kontury miasteczka zniknęły, rozmazane przez wodę spływającą po szybie.
 - Chyba nie możemy wpuścić gości do kaplicy przez główne wejście. – Zasugerowała niepewnie Renata.
 Sonia odpowiedziała skinieniem głowy.
Pomimo tego, że wesele miało się odbyć w środku, oryginalny plan zakładał, że goście powitają młodą parę w ogrodzie na tyłach domu, skąd rodzina i najbliżsi przyjaciele wejdą do kaplicy. Pozostali pozostaną na zewnątrz, bo niestety, rozmiary kaplicy nie pozostawiały złudzeń co do tego, że prawie dwieście osób nie da rady do niej wejść. Po zaślubinach mieli zostać skierowani do korytarza łączącego kaplicę z resztą posiadłości. Teraz tę kolejność trzeba będzie odwrócić, goście nie mogli przecież sterczeć na zewnątrz i dźgać się wzajemnie parasolami. Będą musieli zaczekać na koniec uroczystości tutaj, w Lustrzanej Komnacie.
 - Otwórz kaplice od strony korytarza. – Poleciła.
Kroki Renaty odbijały się głuchym echem, gdy stąpała po marmurowej posadce. Sonia sprawdziła godzinę na ściskanym w dłoniach tablecie. Goście mogli pojawić się w każdej chwili.
Wyprostowała niewidoczne fałdki na sukience. Upewniła się, że plakietka z jej imieniem nie jest przekrzywiona. Stojąc przed jednym z olbrzymich luster, które zawieszono na ścianach sali, przygładziła swoje kruczoczarne włosy  i uśmiechnęła się promiennie do swojego odbicia.
Rzuciła ostatnie spojrzenie na salę, po czym wyszła na pusty korytarz. Ze ścian spoglądały na nią portrety przodków Croolów. Niektóre musieli zdjąć, by móc rozwiesić szarfę z napisem „Lizzie i Robert”. Teraz ci którzy pozostali, zdawali się patrzeć na nią z pogardą.
Korytarz zakręcał pod kątem prostym. Widziała już otwarte drzwi kaplicy, a rozstawione po obu stronach antyczne komody, na których osobiście ustawiła finezyjne świeczniki, dodawały temu miejscu szyku.
Zajrzała do środka.
Miniatura kościoła. Drewniany krzyż zwieszony wysoko nad ołtarzem. Kilka rzędów masywnych ławek. Czerwony dywan prowadzący przez środek kaplicy aż do ołtarza. Witraże w oknach i olbrzymi żyrandol zwisający z sufitu.
 Pusto i cicho.
 Tylko gdzie podziała się Renata?
Nie miała czasu się nad tym zastanawiać, bo w korytarzu rozległy się rozentuzjazmowane głosy pierwszych gości. Sonia wybiegła z kaplicy, co nie było wcale takie proste, z dziesięciocentymetrowymi szpilkami od Jimmy’ego Choo na stopach. Stanęła przed wejściem, gotowa powitać gości.
Po chwili zza rogu wyłoniły się trzy starsze panie. Ostre barwy ich szeleszczących sukien krzyczały z daleka. Przypominały egzotyczne ptaki i z pewnością na plaży zrobiłyby furorę, ale na ślubie…? Powstrzymała chęć pokręcenia głową z dezaprobatą i uśmiechnęła się do kobiet, chichoczących i rozglądających się dookoła. Łukowe sklepienia i wszechogarniające bogactwo wywołało na ich ustach rozmarzone uśmiechy.
 To chyba ciotki Lizzie.
Powitała je uprzejmie i upewniła się, że zajęły odpowiednie miejsca. Za nimi pojawiła się sporo grupa, tym razem z rodziny pana młodego. Kaplica szybko zapełniała się gośćmi i rozbrzmiewając cichymi rozmowami.
Ponownie zajrzała do środka. Przyglądała się kolejno wszystkim gościom. Chyba wszyscy już dotarli. Fotograf obchodził kaplicę, uwieczniając kolejno wszystkich zgromadzonych, a kamerzysta czaił się już z tyłu, gotowy do pracy. Brakowało jedynie pary młodej i księdza.
W korytarzu pojawiło się dwóch mężczyzn. Starszy śmiał się, klepiąc plecy młodszego. Robert, pan młody, odpowiedział nerwowym chichotem. Szedł sztywno i wyglądał tak, jakby sam nie wierzył w to, że opuści dziś stan kawalerski.
  - Gotowy na wielki dzień? – Zagadała Sonia, mierząc go surowym spojrzeniem.
 - Oczywiście, że jest gotowy. – Odpowiedział za niego ojciec Horatio, przecierając okulary rogiem sutanny. Zaśmiał się tubalnie, aż zafalowały fałdy na jego brzuchu. – Zabierajmy się do roboty, bo głodny już jestem.
 Sonia musiała się wysilić, by zrozumieć poszczególne słowa. Mocny akcent Goerdie z jakim mówił, zawsze lekko ją irytował, ale i tak uwielbiała wuja Lizzie. Pogodą ducha mógłby obdarzyć połowę kraju. Dla każdego zawsze znalazł ciepłe słowo. Tymczasem twarz Roberta coraz bardziej traciła koloryt i zaczęła przypominać halloweenową maskę.
 - Będzie dobrze. – Szepnęła do niego, poprawiając jego bukieterkę. Następnie bezceremonialnie wepchnęła przerażonego pana młodego do kaplicy. Obserwowała, jak na miękkich nogach podąża w stronę ołtarza. Kilka razy nawet zachwiał się lekko. W końcu udało mu się zająć miejsce, ale jego twarz pozostawała trupioblada.
 Dobry chłopczyk. Zostań tam. Nie zwiewaj.
Jeszcze tego by brakowało, by zrezygnował w ostatniej chwili. Nad tym ślubem i tak wisiała jakaś klątwa. Najpierw dziennikarze tak uwzięli się na Lizzie, że prawie straciła ochotę na zamążpójście, a potem…


3 Marca 2016
 Roscoe w hrabstwie Norfolk.


 Któraś z klientek nie zatrzasnęła za sobą drzwi.
 Pchnęła furtkę i żwawo ruszyła przez podwórze, z rozrzewnieniem przyglądając się różanym krzakom w ogrodzie. Chwiejąc się na szpilkach, pokonała trzy schody prowadzące na ganek. Przystanęła na moment, spostrzegłszy, że tabliczka zawieszona obok drzwi się przekrzywiła. Poprawiła ją, instynktownie przecierając wierzchem dłoni wygrawerowany na niej napis „Sonia Weds – Atelier Ślubne”.
 Westchnęła.
W panującą wokół ciszę brutalnie wdarły się kościelne dzwony. Dwa ponure dźwięki obwieściły, że upłynęło kolejne pół godziny. Zmarszczyła brwi.
17:30.
Anita kończyła o 17:00. Należała do tych osób, które ewakuują się z biura równo z czasem, nie ważne czy zostało coś do zrobienie, czy nie. Już dawno powinna je zamknąć.
Dopiero wtedy zwróciła uwagę na drzwi. Jedno z sześciu niewielkich okienek ziało pustką. O tym, że kiedyś w tym miejscu znajdowało się szkło, przypominało jedynie kilka poszarpanych odłamków, które nadal tkwiły w drewnie.
 Zamarła, wpatrując się w szczelinę pomiędzy niedomkniętymi drzwiami a futryną. Widziała kawałek hallu i otwarte na oścież drzwi prowadzące do korytarza. Wyczekiwała jakiegoś ruchu. Oznaki, że w środku ktoś był.
 Zrobiło jej się zimno. Równocześnie na czole wystąpiły krople potu. Wpadła do środka. Ze stojącego obok drzwi stojaka porwała parasolkę.
 Marna broń, ale zawsze to coś...
 - Anita? – Zawołała, drżącym głosem, który zdawał się odbijać od ścian i wracać z  do niej.
Dudnienie w jej klatce piersiowej zlało się z odgłosem jej szybkich kroków. Dopadła schodów prowadzących do mieszkania na górze. Objęła ramieniem balustradę i zadarła głowę do góry.
 - Anita?
 Zamarła, nadsłuchując.
 Nic…cisza.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz